niedziela, 16 lutego 2014

"Z piekła do raju": Rozdział VII: "Klawisze"

Wybaczcie, że dopiero dzisiaj, ale miałam bardzo trudny tydzień. Z czwartku na piątek nie spałam prawie wcale, więc kolejnego dnia byłam nieprzytomna, a dopiero dziś czuję się na siłach, żeby zrobić cokolwiek. Zatem, zachęcam do czytania :).


 Rozdział 7

"Klawisze"


Od tego dramatycznego wydarzenia minęło ponad półtorej miesiąca. Nie mam pojęcia co robiłam przez cały ten czas. Żyłam? Nie, to za dużo powiedziane. Egzystowałam ? Jakby nie do końca. Ja po prostu istniałam, ale tylko ciałem. Moja dusza była gdzieś indziej.  Państwo Tłuchowscy dbali o mnie jak mało kto. Traktowali mnie jak własne dziecko, zupełnie bezbronne i nieporadne. Był to jednak czas, kiedy bardzo wydoroślałam. Okazało się, że człowiek potrafi dostosować się do każdej sytuacji. Umie, bo wie, że musi. Ja też nie miałaam wyjścia.
Dokładnie pamiętam ten dzień - Wigilia Bożego Narodzenia Anno Domini 1943. Kiedy się obudziłam, za oknem leżała gruba warstwa bielusieńkiego śniegu. Zimnego puchu, który jeszcze kilkanaście lat temu sprawiał mi tyle radości. Dziś wiązał się tylko z tymi smutnymi wspomnieniami, które wciąż dają o sobie znać w postaci palących blizn na całym ciele.
Dokładnie 24 grudnia w "naszym" domu miała zjawić się dwójka dzieci doktorstwa. Musiałam ubrać się elegancko, aby sprawiać chociaż dobre wrażenie. I na wrażeniu się kończyło. Nie mogłam nic ofiarować, ponieważ nie było we mnie już nic dobrego. A złego nikt nie chciał.
Siedziałam w swoim pokoju, wyglądając przez oszronioną szybę. Okno wychodziło bezpośrednio na główną ulicę, więc miałam doskonały widok na zbliżających się gości. Około 10 pod domem pojawiła się dorożka zaprzężona w dwa brązowe konie. Wysiadło z niej czworo młodych ludzi. Nie do końca wiedziałam kto jest kim, szron zniekształcał postacie na tyle, że widziałam tylko rozmazane, kolorowe zarysy. Drzwi zamknęły się z hukiem, a w domu od razu zrobiło się gwarnie.
-Adusiu, zejdziesz do nas ? -głos pani Marysi był o niebo weselszy niż kilka dni temu.
Nie miałam wyjścia. Mimowolnie zeszłam na dół i wymusiłam delikatny uśmiech. Młodszy mężczyzna podszedł do mnie i obdarzył ciepłym uśmiechem.
-Michał. -wyciągnął dłoń w moją stronę. -A to moja narzeczona, Julia.
-Mam na imię Ada. -powiedziałam cicho, jakby w obawie, że zostanę zdemaskowana. A przecież nie musiałam bać się, od teraz miała to być moja rodzina. Moja jedyna rodzina.
Przedstawiona mi kobieta była urocza. Miała ciemne włosy do ramion, które były poupinane w piękne rollsy. Jej brązowe oczy, oplatały długie, czarne rzęsy. Blada skóra, zakryta czerwoną sukienką, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Julia była tak perfekcyjna, jak aktorka pochodząca z samej stolicy Rzeszy.
-Magda, siostra Michasia. -druga kobieta uścisnęła moją, nieco pulchniejszą niż dwa miesiące temu, dłoń.
-Ada.
-Mój mąż, Karol, synek Adaś i córa, Zosia.
Dzieciaki miały odpowiednio 4 i 2 latka. Były podobne do matki i schludnie ubrane.  Ich oczy aż błyszczały na widok dziadków, którzy od razu chwycili je w ramiona. W życiu nie powiedziałabym, że Marysia i Jacek mają już wnuki.  
-Zaniesiemy bagaże i pokażemy dzieciom Kraków, dobrze ? -zaproponowała Magdalena.
-Pewnie, idźcie. -Maria uśmiechnęła się i postawiła wnuczkę ma ziemi.
-Ale może potrzebuje Pani pomocy ? -Julia miała w sobotę więcej empatii niż Jej szwagierka.
-Nie, nie, idźcie. Ada pomoże mi w kuchni.
-Zostaniemy, co, Michaś ?
-Pewnie, że tak. -chłopak uśmiechnął się, podszedł do matki i cmoknął ja w policzek.
Już po pierwszym rzucie oka, widać było, że na obczyźnie bardzo mu jej brakuje. Traktował ją jak królową, mającą władzę nad wszystkim. Gdyby mógł, cały czas nosiłby  ją na rękach.
-Dobrze, w takim razie Jacuś i Michaś pójdą po choinkę, ja przyniosę ozdoby ze strychu, a dziewczynki zaczną działać w kuchni. -Maria szybko rozdzieliła zadania.
Zgodnie z jej prośbą poszłyśmy do, wyznaczonego pomieszczenia. Weszłam na stołek i zaczęłam myszkować po szafkach.
-Tutaj Mama trzyma mak, mąkę, cukier i przyprawy, a w lodówce są jajka.  -wyjęłam kilka torebeczek i położyłam je na blacie. Grzebałam dalej, nie do końca wiedząc, czego tak naprawdę szukam.
-Michał opowiedział mi Twoją historię. -zaczęła Julia.
Mimowolnie odwróciłam głowę. Budziła moje zaufanie, ale w tamtych czasach nigdy nie wiedziałam, komu mogę wierzyć. Skąd mogłam wiedzieć, że nie sprzeda mnie gestapowcom ? Była obca, a ja, według obowiązującego prawa, winna. Świat zaczął wirować przed moimi oczyma, jakbym wpadła w wir tornada. Oparłam dłonie o blat szafki kuchennej, przymknęłam oczy i spuściłam głowę.
-Wszystko w porządku ? -Julia podeszła i położyła dłoń nas moim ramieniu. Wzdrygnęłam się.
-Co wiesz dokładnie i czego ode mnie chcesz ? -wycedziłam.
-Nic od Ciebie nie chcę. Należę do Podziemia, więc nie musisz bać się mnie.
Chciałam odpowiedzieć, ale do kuchni wszedł Michał. Rozejrzał się po pomieszczeniu i jakby wyczuł, co właśnie się działo. Zbliżył się do nas i zmierzył wzrokiem.
-Adzia, dobrze się czujesz ?  Jakoś pobladłaś...
-Tak, tak. -spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się ciepło.
-Jula, pójdziesz ze mną na górę ? Chciałbym porozmawiać.
-Tak, zaraz przyjdę. -Michał poszedł, a dziewczyna znów skierowała się w moją stronę. -Przykro mi, że to wszystko tak Ci się ułożyło. Jeśli miałabyś ochotę porozmawiać, będę czekać.
-Dobrze, dziękuję. -zostałam sama. Szkoda, że nie na długo. Ten dzień zawsze spędzałam z rodziną, tą bliższa i dalszą. W tym roku miało być inaczej - wiedziałam, że wszyscy nie żyją, nikt nie przyśle listu z życzeniami, nikt nie powie, że mnie kocha i cieszy się z mojej obecności. Równie dobrze mogłabym nie istnieć.
Chwilę potem wróciła pani Marysia. Rozejrzała się po kuchni.
-To co, kochanie, zaczynamy ? -uśmiechnęła się i przeciągnęła dłonią po moich plecach.
-Możemy. -wyjęłam z szafki miskę i postawiłam ją na stole.
-Kapustę ugotowałam wczoraj, barszcz za moment też będzie dobry. To może teraz zajmiemy się pierogami. Umiesz zrobić ciasto ? -pokiwałam  twierdząco głową. -W takim razie, czyń honory, a ja zabieram się za farsz.
Po chwili dołączyła do nas Julia. Wszystkie trzy zajmowałyśmy się wieczerzą, dzięki czemu skończyłyśmy dość wcześnie. W międzyczasie wróciła także córka doktorstwa wraz z rodziną. Jacek bawił się z wnukami, Magda rozmawiała z mężem, popijając herbatę, a Michał wyszedł kilka minut wcześniej. Tylko my starałyśmy się, żeby mimo zaistniałej sytuacji, te święta zostały wykorzystane w stu procentach.
Moje oczy były wilgotne, jeszcze moment, a na pewno wybuchłabym płaczem.
-Mamo, potrzebujesz jeszcze mojej pomocy ? -wydukałam.
-Nie, wszystko jest już gotowe. -uśmiechnęła się ciepło i przechodząc obok mnie, musnęła dłonią moje ramię.
-Mogłabym wyjść ? Wrócę przed kolacją...
-Pewnie, idź. Tylko, skarbie, uważaj na siebie, dobrze ?
Zgodziłam się. Szybko założyłam kurtkę i buty, po czym wręcz wybiegłam z domu. Sama nie do końca wiedziałam, dokąd chcę iść. Najpierw poszłam na rynek. Na sklepowych wystawach wisiały bombki, stały świece oraz pięknie przyozdobione choinki. Po ulicach ludzie chodzili całymi familiami. Każdy gdzieś się spieszył, aby do wieczora wszystko dopiąć na ostatni guzik.  Zamiast stukotu oficerek, na każdym kroku można było usłyszeć świąteczne życzenia. To był naprawdę magiczny czas. Kobiety prowadzące stoiska w centrum miasta, zaczęły zwijać stragany. Oznaczało to, że kolacja zbliża się wielkimi krokami. Zatrzymałam się przy jednym z nich. Sprzedawano tam kwiaty i znicze. Kupiłam kilka światełek i bukiet chryzantem. Zaniosłam je na opustoszały cmentarz i położyłam na grobie Cioci. Jedną ze świec zapaliłam dla niej i jej męża, drugą dla rodziców, trzecią ofiarowałam dziadkom, a czwartą... Poświęciłam ją za wszystkich moich bliskich, którzy oddali życie podczas wojny.
-Powinnam być z wami, a nie tu, zupełnie sama... -wyszeptałam, przyklękając przy grobie. W moich oczach zbierały się łzy, które już po chwili obmywały zmarznięte policzki. -Gdyby nie ja, pewnie wszyscy właśnie siedzielibyście przy stole, w Niemczech albo Stanach,i dzielilibyście się opłatkiem. A teraz ? Nawet nie wiem czy mnie słyszycie… -zgrabiałą dłonią poprawiłam czapkę. Zaczął padać śnieg, który momentalnie przykrył świat wokół mnie. -To ja powinnam zginąć, nie Marcela. Nie pociągnęłoby to tego śmiertelnego łańcuszka.
W dłoniach obracałam skalpel, który ukradłam Jackowi. Pobłyskiwał w świetle zniczy, zachęcając mnie do użycia go. Nieumyślnie skaleczyłam skórę w kilku miejscach, a krew sącząca się z ran, utworzyła na śniegu flagę nieistniejącego już państwa. Co rusz zerkałam to na niego, to na przebijające się przez cienką i bladą powłokę żyły. Miałam ochotę przerwać tunele, przez które płynęły strużki życiodajnej krwi. Szybko otrząsnęłam się z tych myśli, zdając sobie sprawę z  problemów, które mogłabym stworzyć doktorstwu. Jak wytłumaczyliby młodą samobójczynię ? Przecież i tak uznanoby ich za winnych mojej śmierci.
Zmarzałam na tyle, że krople powstałe na kosmykach moich włosów zmieniły się w kryształki lodu. Nadszedł czas na zmianę miejsca. Powoli wstałam i pustymi ulicami dostałam się do centrum, a następnie do pobliskiego kościoła. On także był prawie pusty. W ostatniej ławce siedziała jakaś kobieta. Ubrana była w poszarpaną jesionkę oraz odklejone buty. Usiadłam blisko ołtarza i przeżegnałam się. Owa Pani podeszła do mnie i usiadła zaraz obok. Miała bladą, pomarszczoną cerę, duże, niebieskie oczy i siwe włosy.
-Jest Wigilia, a Ty jesteś tu sama, dlaczego ? -zapytała nieśmiało.
-A gdzie powinnam być według Pani ? -odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
-Z wszystkimi tymi, którzy Cię kochają.
-Przecież oni już dawno nie żyją. -wyszeptałam smętnie.
Kiedy spojrzałam na zajmowane przez nią miejsce, nikogo już tam nie było. Szybko rozejrzałam się po kościele, jednak znów był pusty. Poczułam się nieco nieswojo.
-Cały czas żyjemy. W Twoich myślach, sercu i wspomnieniach. -usłyszałam głos, który wydobywał się z głównej nawy. Był ciepły i tak znajomy...  -Klareńko...
-Mama ? -wyszeptałam jakby do, samej siebie, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. -Mamusiu... -powtórzyłam zaciskając wargi. Przecież to było niemożliwe, ale wiem, że była, chociaż jej nie widziałam. Musiała być - nikt nie znał mojego prawdziwego imienia. A może tylko mi się wydawało ? Może po prostu chciałam, żeby była tu, ze mną ?  Znowu zaczęłam płakać. Byłam tak koszmarnie słaba... Zachowywałam się dokładnie jak małe dziecko, które nie potrafi pływać, a zostało rzucone na sam środek oceanu. Woda odcina mu dopływ tlenu, ogranicza ruchy i napawa strachem. Chce krzyczeć, ale żywioł odebrał mu tą możliwość. Tak samo było ze mną. Cały czas w głębi mnie gromadził się strach i żal, ustrój ograniczał moje życie, a rodziny, która była moim powietrzem, pozbawiono mnie już dawno. Zamknęłam oczy, próbując się uspokoić. Usłyszałam kroki, ale strach nie pozwalał mi obejrzeć się za siebie. Ktoś objął mnie i przegarnął włosy.
-Adunia ? Kochanie… -tak, to była ona. Postać, która ratowała mnie z najgorszych tarapatów.
-Pani Marysiu… -wykrztusiłam i przywarłam do jej ciała. Potrzebowałam dotyku jak nigdy. Chciałam znów poczuć, że jest obok mnie ktoś, na kim mogę polegać. Ktoś, kto troszczy się o mnie.
-Ćśśś… Już dobrze, szukaliśmy Cię. -pocałowała czubek moje głowy, dając mi tym samym złudne poczucie bezpieczeństwa.
-Przepraszam. -przytuliłam ją mocniej, mimo nieustającego płaczu.
-Chodźmy do domu, wszyscy już czekają. -po dłuższej chwili wstałyśmy i wyszłyśmy z kościoła.
Na zewnątrz stał Jacek, który nie miał odwagi zastać mnie w takim stanie. Położył dłoń na moim ramieniu i uśmiechnął się nieśmiało. Przez całą drogę nie odezwaliśmy się ani słowem. Towarzyszyły nam tylko gesty, spojrzenia, dotyki. Zatrzymałam się przed drzwiami domu. Dzieci doktorstwa nigdy nie przeżyły tego co ja, na pewno miały mnie za osobę upośledzoną psychicznie. Bo kto normalny znika z domu w śnieżycę ? Do tego w wigilię Bożego Narodzenia…Obejrzałam się na panią Marysię. Gestem, dała mi do zrozumienia, że mam wejść. Drzwi skrzypnęły, a w korytarzu prawie natychmiast pojawiła się Julia.
-Boże, gdzieś Ty się podziewała ? -przytuliła rumiany policzek do mojej zmarzniętej twarzy. -Pozwoliłam sobie dokończyć kolację i nakryć do stołu, wszystko już czeka, chodźcie.
Dziewczyna pomogła mi się rozebrać i usadziła między sobą, a moją nową mamą. Ubrana w elegancką sukienkę, którą narzeczona Michała przywiozła mi z Anglii, czekałam na rozwój wydarzeń. Każdy dom miał swoją tradycję, a ta krakowska, miała być dla mnie czymś zupełnie nowym.
Początkowo pomodliliśmy się w intencji ludzi, którzy odeszli od nas w tym roku, następnie podziękowaliśmy Bogu za możliwość spożycia tej wieczerzy w takim, a nie innym gronie. W końcu Jacek wstał i jako głowa rodziny, powiedział od siebie kilka słów.
-Na pewno chcielibyśmy, aby te święta wyglądały inaczej. Tak, jakby tej wojny nigdy nie było. Niestety, jako jednostki nie jesteśmy w stanie zmienić tej sytuacji, więc musimy przyjąć ją dokładnie taką, jaką jest. Ponieważ po raz pierwszy spędzamy te święta w takim gronie, chciałbym oświadczyć, że zarówno Julia, jak i Adrianna oficjalnie zostały wcielone do rodziny Tłuchowskich. -z nieszczerą radością, zaczęliśmy bić brawo. Tata zerknął na Magdę. -Czy się to komuś podoba czy nie, jako rodzina mamy się wspierać. Życzę wam zdrowych, wesołych świąt w tak doborowym towarzystwie przez kolejne dziesiątki lat.
Wrzawa podniosła się. Rozpoczęło się osobiste składanie życzeń, dzielenie opłatkiem, a następnie wieczerza i rozmowy przy stole.
Było jak nigdy. Kiedy żyła Mama wszystkie święta były wyprawiane Berlinie. Panowała cisza, rozpraszana jedynie dźwiękiem kolęd.  Nikt nie miał prawa się odezwać - kolacja była nienaruszalną tradycją, która musiała być spożywana w bezwzględnej ciszy. 25 grudnia jechaliśmy do Warszawy, do dziadków, u których już od kilku dni przebywała ciocia i Julian.
Kiedy Mama odeszła, a ja zostałam odesłana do Gabrysi, było podobnie. Siedzieliśmy przy stole tylko we troje, ponieważ już po kilku latach dziadkowe zmarli. Ciocia przez cały wieczór miała oczy pełne łez. Wydaje mi się, że myślała wtedy tak samo jak ja, o ludziach, którzy odeszli do lepszego świata, zostawiając głębokie rany w sercach żywych.Zawsze śpiewaliśmy kolędy. Ciocia pięknie grała na fortepianie. W końcu nauczyła i mnie, dlatego pod koniec mojego pobytu w jej domu, razem siadałyśmy do instrumentu.
W Auschwitz nie było świąt. Chyba, że uznamy stan upojenia alkoholowego strażników, jako zwiastun Bożego Narodzenia. Tego dnia ich serca miękły. Zdawali sobie sprawę z tego, czego się dopuścili, jednak nie zamierzali rekompensować tego w żaden sposób. Topili poczucie winy w wódce, przez co stawali się jeszcze bardziej agresywni. Pod ich nieobecność, wszystkie więźniarki dzieliły się między sobą chlebem. Była to jedyna możliwość uczczenia przyjścia Jezusa na świat. Przyjścia Zbawiciela, na ten okrutny i bezlitosny świat…
-Madziu, zaczniesz ? -Maria uśmiechnęła się do córki, a ta popatrzyła na nią jakby ze wstrętem.
-Wiesz, że nie cierpię tego robić. Teraz śpiewam tylko w teatrze i to mi wystarczy.
Julia spojrzała na mnie ze zdezorientowaniem. Wzrokiem wskazała na pianino i znacząco uniosła brew. Zgodziłam się. Zasiadłam na stołku i musnęłam klawisze. Tak dawno nie czułam tej lodowatej powierzchni pod opuszkami. Wraz z tym przyjemnym chłodem wracały wszystkie uczucia, wspomnienia, emocje. Każdy kontakt ciało-klawisz był dla mnie ucieczką w co raz to inną przestrzeń - czasem lepszą, a niekiedy gorszą.
Julia usiadła obok mnie i objęła ramieniem moje ciało. Po chwili podeszła do nas Pani doktor, która zgodnie z akompaniamentem, zaczęła śpiewać „Lulajże Jezuniu”.
-Lulajże Jezuniu, moja perełko...-dobrotliwie zerknęła na córkę. -Lulajże Jezuniu...
-Me pieścidełko. -dokończył Jacek, który podszedł do żony, objął ją w talii i pocałował w policzek. Podobała mi się ich miłość – była bezwarunkowa. Doskonale wiedziałam, że są w stanie skoczyć za sobą w ogień.
Już po chwili cała reszta, z wyjątkiem Magdy, była obok nas. Dziewczyna także się złamała. Roześmiana narzuciła kolejną kolędę. Cały dom rozbrzmiewał słowami utworu „Dzisiaj w Betlejem”. Wszystko co złe odeszło w niepamięć, teraz miało być już tylko lepiej.
Słyszycie ? L E P I E J.

czwartek, 6 lutego 2014

Z piekła do raju: "Stary Kufer: Ostatni list Gabrieli"

Dobry wieczór,
ponieważ ten jest nawet bardzo dobry postanowiłam wrzucić krótki "bonus" - udostępniam list Gabrieli, który przez Marię został przekazany Klarze. Może nie jest to taka sama wartość, jak rozdział, ale doszłam do wniosku, że wypadałoby wyjaśnić kilka spraw. Kolejnej notki możecie spodziewać w walentynki - taki drobny prezent dla tych, którzy spędzą je sami.
Miłego, choć krótkiego czytania,
Olienne
"Stary Kufer: Ostatni list Gabrieli" 
21 listopada 1943 r., Kraków


Klareńko,
Doskonale zdaję sobie sprawę, że to  moje ostatnie słowa, które w jakikolwiek sposób dotrą do Ciebie. Bóg zawołał moją duszę do Królestwa Niebieskiego, a tak jak Cię nauczyłam - nie ma z Nim dyskusji. Nie chciałam przywoływać tych bolesnych wspomnień, ale sądzę, że należą Ci się wyjaśnienia.


Po pierwsze, przypomnij sobie dzień, w którym odeszła Marcela. Beatka oddała swoje życie kilka dni później - nie zmarła w sposób naturalny. Cały czas obwiniała się o to, że nie dopilnowała córki. Nie radziła sobie z tym wszystkim, dlatego popełniła samobójstwo. Częściowo jest tu także wina Twojego Ojca - w takiej sytuacji powinien poświęcić się rodzinie, nie pracy.


Po drugie - Beatka, po urodzeniu Marceliny, miała problemy z zajściem w ciążę. Marzyła o drugim dziecku, jednak nigdy nie było Jej dane. Nadszedł moment, kiedy miałam urodzić Juliankowi siostrzyczkę. Niestety, w trzecim trymestrze mój mąż zginął. Nie potrafiłam wyobrazić sobie sposobu, w jaki miałam utrzymać naszą trójkę z tej szpitalnej pensyjki. Rodzice namówili mnie, żebym oddała dziecko siostrze. Tak też zrobiłam. Po Jej śmierci trafiłaś z powrotem pod mój dach. Nie masz pojęcia, jak radowało się moje serce, kiedy trzymałam Cię w ramionach.
Jeśli będziesz chciała odwiedzić na cmentarzu Ojca, szukaj Dawida Zarembskiego. To jest dokładnie to miejsce, które razem odwiedzałyśmy.


Po trzecie, chciałabym podziękować Ci za to, co dla mnie zrobiłaś. Wierzę, że były tam tylko czyste intencje. Gdyby nie Ty, juz dawno zginęłabym w Auschwitz. Teraz umarłam w sposób godny człowieka. Chciałabym, żebyś od czasu do czasu pamiętała o mnie. Jeśli kiedykolwiek spotkasz Juliana, przekaż mu wszystko, co tu napisałam i pamiętaj - jesteście rodzeństwem, musicie trzymać się razem, bo macie tylko siebie !


Bardzo Cię kocham, a teraz pilnuję na każdym kroku,
Gabriela

niedziela, 2 lutego 2014

"Z piekła do raju": Rozdział VI: "I zaśniesz snem wiecznym"


 Rozdział 6
"I zaśniesz snem wiecznym"



Przysnęłam tylko na chwilę. Wszystkie wspomnienia wracały z tym samym, przeszywającym bólem, jednocześnie wyrywając mnie z tej lekkiej krainy, zwanej snem. Wszystko dokładnie pamiętałam, dzień po dniu, godzina po godzinie, każdą chwilę pomiędzy dwoma uderzeniami serca. A bywały momenty, że biło naprawdę szybko… Nie miałam prawa wyżalić się, poskarżyć. Byłam tylko nic nieznaczącą jednostką pośród miliardów, czasami niewidzianą nawet przez samego Boga.
Noc była jakby dłuższa niż zwykle. Słyszałam ujadanie psów. Znów czułam ich ślinę sączącą się z pyska wprost na moje bose stopy. Naciągnęłam na głowę kołdrę, próbując pozbyć się tego uczucia, rodem z najgorszego koszmaru. Nic nie pomagało. Na ciele miałam gęsią skórkę, a oddech na tyle przyspieszony, że dosłownie czułam, jak się duszę.
Powietrze było mroźne, a wokół leżał śnieg. Wszystkie byłyśmy w cieniutkich pasiakach. Chwila idealna na odbycie kary. Krzyk, gwar, szczekanie kundli... A my biegałyśmy wokół baraku, umierając kawałek po kawałku. Nie psychicznie, bo w ten sposób umarłyśmy już dawno, ale fizycznie. Czułyśmy jak krew zamienia się w duże skrzepy, choć tak naprawdę, było to tylko wrażenie, ale na tyle rzeczywiste, że byłyśmy w stanie w to uwierzyć. Słyszałyśmy tylko „poganianie”.
Za oknem było co raz jaśniej. Oficerki cały czas stukały o chodniki, po raz kolejny wywołując mój niepokój. Ktoś przekręcił klucz w drzwiach, co podniosło moją czujność. Wszedł do domu i znów zakluczył wrota. Pani Marianna chyba już nie spała. Przebrałam się i zeszłam po chichutku na dół, aby zbadać całą sytuację. Tak, słyszałam jej głos. Oboje byli w kuchni.
-Jacuś, dobrze, że jesteś. -przytuliła mężczyznę w zbliżonym wieku. Byłam pewna, że jest Jej mężem. -Musimy porozmawiać, usiądź.
Oboje zasiedli przy stole i zniżyli ton. Musiałam podejść bliżej, żeby cokolwiek usłyszeć.
Istniała duża szansa, że zostaniemy wyrzucone. Mało kto chciałby ukrywać oświęcimskie uciekinierki. Ta para przywróciła jednak moją wiarę w ludzi.
-Przebywa u nas kobieta z mojej celi na Pawiaku oraz Jej siostrzenica. Obie uciekły z Auschwitz i tu mam prośbę, mógłbyś załatwić im jakieś dokumenty ? Dziewczyna ma 17 lat, a Gabrysia około 50. -powiedziała błagalnym tonem.
Nie miałam pojęcia, dlaczego tak Jej na tym zależało. Byłyśmy przecież zupełnie obcymi ludźmi. Przecież już pierwszego dnia mogła kazać nam się wynosić, tak, jak zrobili to poprzedni małopolanie. Dopiero potem okazało się, że Jej historia też nie była łatwa, a ja zrozumiałam to rychło w czas. Kiedy skończyli rozmowę, weszłam do kuchni.
-Dzień dobry. -przywitałam się.
-Witaj, jak Ci na imię ? -mężczyzna uśmiechnął się ciepło, a zaraz po Nim, Jego małżonka.
-Siedemnaście tysięcy dziewięćset czterdzieści jeden. -wyszeptałam, jakby sama do siebie. Gospodarze popatrzyli na siebie z przerażeniem, a grymas serdeczności zniknął z ich twarzy. -Klara Schiller. -powiedziałam pewniej, szybko prostując mój błąd. Przez ostatnie kilka lat byłam tylko numerem – 5-ciocyfrowym numerem, którym miałam zostać do końca moich dni. Nic więc dziwnego, że nie pamiętałam, jak się nazywam.
-Usiądź, zaraz przygotuję śniadanie. -Maria położyła dłoń na moim ramieniu przyciągając mnie do stołu. Usiadłam i spuściłam głowę. Wzrok wbiłam w swój oznakowany nadgarstek, a kiedy zauważyłam, że pan Jacek patrzy, zasłoniłam go dłonią.
Już po chwili stół był zastawiony jedzeniem. Marianna bardzo się postarała - było tu mleko, świeży chleb, wędlina, nawet kiełbasa i jajka, a także trudno dostępne produkty. Jacek szybko zjadł i założył buty. Najwyraźniej gdzieś wychodził.
-Idę do Sułtana, pogadać o tych papierach. Wrócę za godzinę. -pocałował żonę w policzek i wyszedł.
Kobieta wzięła stetoskop i poszła zajrzeć do Cioci. Zostałam sama. “Pomogą nam, będzie dobrze” - powtarzałam sobie w myślach, chociaż nie do końca wierzyłam, że jest to prawdą.
Zjadłam niewiele, chociaż bardzo chciałam najeść się jak nigdy. Na pierwszy rzut oka było wiadome, że opuściłam Oświęcim - miałam 1,70 cm wzrostu i ważyłam niecałe 40 kg. Można było policzyć mi wszystkie kostki, włosy odrosły, a oczy stały się nienaturalnie duże. Byłam po prostu brzydka… Nie mam pojęcia, jak długo ślęczałam przy stole, po raz enty, próbując coś w siebie wmusić. Pan Jacek w końcu wrócił. Zadowolony usiadł na przeciwko mnie i rzucił dwie cienkie książeczki na stół. Zerknęłam na nie, a następnie na mężczyznę. Pierwszy raz od dawna szczerze się uśmiechnęłam.
-Dziękuję… -szepnęłam.
-Nie ma za co. Weź je i chodź do dziewczyn. -podążałam za nim na górę.
Pani Marysia pisała coś, a Ciocia chyba nie czuła się najlepiej - była bledsza niż zwykle i co rusz zanosiła się kaszlem. Pokazałam Jej dokumenty.
-Udało mi się załatwić to tylko w jeden sposób - Pani nazywa się Bernadetta Majewska, jest pani wdową po Wincentym oraz siostrą mojej Marysi,a Ty od dzisiaj będziesz Adrianną, naszą drugą córką.
-Dziękujemy. -wyszeptała Gabriela.
-Cieszę się, że Ci się udało. -Maria pocałowała męża w policzek i przytuliła go. -Skoro już jesteście bezpieczne, Klara, znaczy Ada pójdzie ze mną do apteki, dobrze ?
Zgodziłam się. Użyczono mi ubrań po ich starszej córce, Magdalenie, która obecnie przebywała w Anglii. Miała 24 lata i studiowała architekturę. Widziałam także Jej zdjęcia - była naprawdę piękna. Miała długie, kręcone włosy i brązowe oczy. Dowiedziałam się także, że mają syna - Michała. Był to 21-latek, bardzo podobny do matki.
Kiedy wyszłyśmy z domu, Marianna poprosiła, abym chwyciła Ją pod rękę - miało to uniknąć wzbudzenia podejrzeń. Kilkakrotnie upilała mnie, żebym pamiętała jak się nazywam i zwracała się do niej “mamo”. Apteka była niedaleko Jej domu. Weszłyśmy do budynku, którego regały wypełnione były różnego rodzaju fiolkami i butelkami.
-Poproszę penicelinę, mam tu receptę. -Maria podała farmaceutce kartkę. Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem, a ja odruchowo naciągnęłam rękaw na nadgarstek.
-Zawsze przychodziła Pani sama. -zauważyła.
-Tak. Moja najmłodsza córka przebywała u Madzi, ale kiedy zaczęła chorować, wróciła do mnie. -uśmiechnęła się i przegarnęła włosy z mojej twarzy.
-Czy to wszystko ?
-Tak, dziękuję. -zapłaciła, a po otrzymaniu reszty wyszłyśmy i popędziłyśmy do domu.
Kilka kolejnych dni praktycznie spędziłam w pokoju Cioci. Siedziałam obok niej, rozmawiałyśmy, czytałyśmy na głos. Niestety, Jej stan nie poprawił się ani odrobinę. Mimo przyjmowanych leków, nie czuła się lepiej - miałam wrażenie, że jest co raz gorzej. Dusiła się niemiłosiernie. W końcu zostałam odizolowana. Przez panią Doktor mogłam podawać Jej liściki.
Pewnego wieczoru pani Marysia przyszła do mojego pokoju. Na Jej twarzy malował się żal, zmartwienie. Usiadła na brzegu łóżka i chwyciła moją dłoń.
-Ciocia chce z Tobą porozmawiać. -uśmiechnęła się smutno.
Pokiwałam głową i poszłam do sąsiedniej sypialni. Kobieta leżąca w łóżku wcale nie przypominała krewnej, którą znałam do tej pory. Była nienaturalnie blada, zmęczona, na granicy jej siwych włosów i skóry błyszczały kropelki potu. To nie była ta sama Gabrysia, która mnie wychowała. Teraz to była Bernadetta Majewska, stojąca jedną nogą na tamtym świecie.
Usiadłam na krawędzi Jej łóżka. Przykryłam Jej dłoń swoją i uśmiechnęłam się, próbując dodać Jej otuchy.
-Przepraszam, że tak zareagowałam, kiedy przywieźli mnie do Was… Nie chciałam. -powiedziała z trudem.
-To nic, to nic. Bałaś się, a ja dopiero teraz to rozumiem.
Grymas bólu przerodził się w wymuszony uśmiech, który nadal był bolesny.
-Pani Marysia ma list, który otrzymasz po mojej śmierci… -wyszeptała.
Spojrzałam na nią znacząco - przecież sama mówiła, że nie mam prawa tak myśleć ! Przeżyła tyle, więc musi wykaraskać się z głupiego zapalenia płuc.
-Przecież Ty nie umrzesz. Jeszcze nie możesz…
Pokręciła głową i mocniej ścisnęła moją rękę. Bała się - nie wiedziała co czeka ją po tamtej stronie, a poza tym musiała zostawić mnie samą sobie.  Żadna z nas nie była pewna, jak  zachowaliby się nasi wynajemcy, gdyby coś Jej się stało. Szybko odgoniłam tę myśl. Widziałam, że ma spierzchnięte usta. Był to powód, żeby wyjść na moment i zastanowić się nad dalszym działaniem.
-Przyniosę Ci coś do picia. -podniosłam się, jednak Ona znów przyciągnęła mnie do siebie.
-Nie, już nie potrzebuję niczego. -moje oczy zaszkliły się. To było okrutne kłamstwo, złudna sytuacja, która miała za moment rozpłynąć się jak mgła. -Klarciu ?
-Tak ? -wydusiłam, łamiącym się głosem.
-Dziękuję Ci za wszystko i… kocham Cię. -przymknęła oczy.
-Ja Ciebie też kocham i to ja dziękuję. Jesteś moją drugą mamą, nie zostawiaj mnie, błagam… -mimowolnie zaczęłam szlochać.
-Nie, kochanie… Prawdziwą mamą… -westchnęła głęboko.
To było ostatnie co zrobiła. Zasnęła wiecznym snem, a ja miałam ochotę także przejść na tamten świat. Cały czas trzymałam Jej dłoń, która z każdym momentem stawała się co raz chłodniejsza, wciąż i wciąż. Umarła Mama i Marcelina, potem zamordowali Tatę i Alexandra, a teraz… Teraz nie było i Jej - mojej ukochanej Cioci. Tak naprawdę, nie była tylko ciotką. To była jakaś silniejsza więź.
Miałam wrażenia, jakby razem z nią odeszła ogromna część mnie. Nawet nie zauważyłam, kiedy szloch przerodził się w głośny płacz niemal z dna serca. Uklękłam na podłodze, a głowę oparłam o Jej ramię. Po chwili w pokoju znalazła się Marianna. Usiadła obok mnie i mocno przytuliła. Po Jej policzkach też ciekły łzy.
-Ćśś… Kochanie… -próbowała mnie uspokoić. -Odeszła do lepszego świata. Nie cierpi, nic ją nie boli, nie musi patrzeć na to co się dzieje w Polsce. -urwała i zaniosła się płaczem. -Jest z Tatą i Dziadkami… -dorzuciła.
Nie obchodziło mnie to - miała być tu i teraz, przy mnie, obok mnie, ze mną. Nie mogłam zostać sama… Kochałam Ją jak mało kogo - była ze mną zawsze, kiedy było dobrze i źle, w Jej domu, u Taty, w Auschwitz i w Krakowie. A teraz ? Teraz leżała tam, na starym tapczanie, czekając na karawan. Nie… To było tylko Jej ciało, dusza znajdowała się obok mnie, w tej samej przestrzeni, dokładnie tak jak obiecywała. Koroner zjawił się niedługo - ułożył Jej ludzką powłokę na noszach i zabrał do samochodu. Zakład obiecał załatwić wszystko na jutrzejsze popołudnie. Nie satysfakcjonowało mnie to w żaden sposób. Wolałabym, żeby Jej życie było bajką, a na mnie spadły Jej kary losu. Tymczasem ja musiałam mordować się, kiedy Ona umarła…
Marianna zaprowadziła mnie na dół. Podała szklankę gorącego mleka przygotowanego przez Jacka i usiadła obok mnie, bez przerwy oplatając moje ciało. Minęło kilka godzin, a łzy dalej leciały jak groch. W końcu postanowiła coś z tym zrobić. Przyniosła kilka tabletek, które kazała mi połknąć.
Chyba pomogło, ponieważ nie pamiętam ani dalszej części wieczoru ani pogrzebu. Wiem tylko, że udało mi się z Nią godnie pożegnać. Z perspektywy czasu widzę, że było to dobre posunięcie z ich strony. W inny sposób nie poradziłabym sobie - straciłam wszystko.Dosłownie wszystko.