niedziela, 16 lutego 2014

"Z piekła do raju": Rozdział VII: "Klawisze"

Wybaczcie, że dopiero dzisiaj, ale miałam bardzo trudny tydzień. Z czwartku na piątek nie spałam prawie wcale, więc kolejnego dnia byłam nieprzytomna, a dopiero dziś czuję się na siłach, żeby zrobić cokolwiek. Zatem, zachęcam do czytania :).


 Rozdział 7

"Klawisze"


Od tego dramatycznego wydarzenia minęło ponad półtorej miesiąca. Nie mam pojęcia co robiłam przez cały ten czas. Żyłam? Nie, to za dużo powiedziane. Egzystowałam ? Jakby nie do końca. Ja po prostu istniałam, ale tylko ciałem. Moja dusza była gdzieś indziej.  Państwo Tłuchowscy dbali o mnie jak mało kto. Traktowali mnie jak własne dziecko, zupełnie bezbronne i nieporadne. Był to jednak czas, kiedy bardzo wydoroślałam. Okazało się, że człowiek potrafi dostosować się do każdej sytuacji. Umie, bo wie, że musi. Ja też nie miałaam wyjścia.
Dokładnie pamiętam ten dzień - Wigilia Bożego Narodzenia Anno Domini 1943. Kiedy się obudziłam, za oknem leżała gruba warstwa bielusieńkiego śniegu. Zimnego puchu, który jeszcze kilkanaście lat temu sprawiał mi tyle radości. Dziś wiązał się tylko z tymi smutnymi wspomnieniami, które wciąż dają o sobie znać w postaci palących blizn na całym ciele.
Dokładnie 24 grudnia w "naszym" domu miała zjawić się dwójka dzieci doktorstwa. Musiałam ubrać się elegancko, aby sprawiać chociaż dobre wrażenie. I na wrażeniu się kończyło. Nie mogłam nic ofiarować, ponieważ nie było we mnie już nic dobrego. A złego nikt nie chciał.
Siedziałam w swoim pokoju, wyglądając przez oszronioną szybę. Okno wychodziło bezpośrednio na główną ulicę, więc miałam doskonały widok na zbliżających się gości. Około 10 pod domem pojawiła się dorożka zaprzężona w dwa brązowe konie. Wysiadło z niej czworo młodych ludzi. Nie do końca wiedziałam kto jest kim, szron zniekształcał postacie na tyle, że widziałam tylko rozmazane, kolorowe zarysy. Drzwi zamknęły się z hukiem, a w domu od razu zrobiło się gwarnie.
-Adusiu, zejdziesz do nas ? -głos pani Marysi był o niebo weselszy niż kilka dni temu.
Nie miałam wyjścia. Mimowolnie zeszłam na dół i wymusiłam delikatny uśmiech. Młodszy mężczyzna podszedł do mnie i obdarzył ciepłym uśmiechem.
-Michał. -wyciągnął dłoń w moją stronę. -A to moja narzeczona, Julia.
-Mam na imię Ada. -powiedziałam cicho, jakby w obawie, że zostanę zdemaskowana. A przecież nie musiałam bać się, od teraz miała to być moja rodzina. Moja jedyna rodzina.
Przedstawiona mi kobieta była urocza. Miała ciemne włosy do ramion, które były poupinane w piękne rollsy. Jej brązowe oczy, oplatały długie, czarne rzęsy. Blada skóra, zakryta czerwoną sukienką, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Julia była tak perfekcyjna, jak aktorka pochodząca z samej stolicy Rzeszy.
-Magda, siostra Michasia. -druga kobieta uścisnęła moją, nieco pulchniejszą niż dwa miesiące temu, dłoń.
-Ada.
-Mój mąż, Karol, synek Adaś i córa, Zosia.
Dzieciaki miały odpowiednio 4 i 2 latka. Były podobne do matki i schludnie ubrane.  Ich oczy aż błyszczały na widok dziadków, którzy od razu chwycili je w ramiona. W życiu nie powiedziałabym, że Marysia i Jacek mają już wnuki.  
-Zaniesiemy bagaże i pokażemy dzieciom Kraków, dobrze ? -zaproponowała Magdalena.
-Pewnie, idźcie. -Maria uśmiechnęła się i postawiła wnuczkę ma ziemi.
-Ale może potrzebuje Pani pomocy ? -Julia miała w sobotę więcej empatii niż Jej szwagierka.
-Nie, nie, idźcie. Ada pomoże mi w kuchni.
-Zostaniemy, co, Michaś ?
-Pewnie, że tak. -chłopak uśmiechnął się, podszedł do matki i cmoknął ja w policzek.
Już po pierwszym rzucie oka, widać było, że na obczyźnie bardzo mu jej brakuje. Traktował ją jak królową, mającą władzę nad wszystkim. Gdyby mógł, cały czas nosiłby  ją na rękach.
-Dobrze, w takim razie Jacuś i Michaś pójdą po choinkę, ja przyniosę ozdoby ze strychu, a dziewczynki zaczną działać w kuchni. -Maria szybko rozdzieliła zadania.
Zgodnie z jej prośbą poszłyśmy do, wyznaczonego pomieszczenia. Weszłam na stołek i zaczęłam myszkować po szafkach.
-Tutaj Mama trzyma mak, mąkę, cukier i przyprawy, a w lodówce są jajka.  -wyjęłam kilka torebeczek i położyłam je na blacie. Grzebałam dalej, nie do końca wiedząc, czego tak naprawdę szukam.
-Michał opowiedział mi Twoją historię. -zaczęła Julia.
Mimowolnie odwróciłam głowę. Budziła moje zaufanie, ale w tamtych czasach nigdy nie wiedziałam, komu mogę wierzyć. Skąd mogłam wiedzieć, że nie sprzeda mnie gestapowcom ? Była obca, a ja, według obowiązującego prawa, winna. Świat zaczął wirować przed moimi oczyma, jakbym wpadła w wir tornada. Oparłam dłonie o blat szafki kuchennej, przymknęłam oczy i spuściłam głowę.
-Wszystko w porządku ? -Julia podeszła i położyła dłoń nas moim ramieniu. Wzdrygnęłam się.
-Co wiesz dokładnie i czego ode mnie chcesz ? -wycedziłam.
-Nic od Ciebie nie chcę. Należę do Podziemia, więc nie musisz bać się mnie.
Chciałam odpowiedzieć, ale do kuchni wszedł Michał. Rozejrzał się po pomieszczeniu i jakby wyczuł, co właśnie się działo. Zbliżył się do nas i zmierzył wzrokiem.
-Adzia, dobrze się czujesz ?  Jakoś pobladłaś...
-Tak, tak. -spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się ciepło.
-Jula, pójdziesz ze mną na górę ? Chciałbym porozmawiać.
-Tak, zaraz przyjdę. -Michał poszedł, a dziewczyna znów skierowała się w moją stronę. -Przykro mi, że to wszystko tak Ci się ułożyło. Jeśli miałabyś ochotę porozmawiać, będę czekać.
-Dobrze, dziękuję. -zostałam sama. Szkoda, że nie na długo. Ten dzień zawsze spędzałam z rodziną, tą bliższa i dalszą. W tym roku miało być inaczej - wiedziałam, że wszyscy nie żyją, nikt nie przyśle listu z życzeniami, nikt nie powie, że mnie kocha i cieszy się z mojej obecności. Równie dobrze mogłabym nie istnieć.
Chwilę potem wróciła pani Marysia. Rozejrzała się po kuchni.
-To co, kochanie, zaczynamy ? -uśmiechnęła się i przeciągnęła dłonią po moich plecach.
-Możemy. -wyjęłam z szafki miskę i postawiłam ją na stole.
-Kapustę ugotowałam wczoraj, barszcz za moment też będzie dobry. To może teraz zajmiemy się pierogami. Umiesz zrobić ciasto ? -pokiwałam  twierdząco głową. -W takim razie, czyń honory, a ja zabieram się za farsz.
Po chwili dołączyła do nas Julia. Wszystkie trzy zajmowałyśmy się wieczerzą, dzięki czemu skończyłyśmy dość wcześnie. W międzyczasie wróciła także córka doktorstwa wraz z rodziną. Jacek bawił się z wnukami, Magda rozmawiała z mężem, popijając herbatę, a Michał wyszedł kilka minut wcześniej. Tylko my starałyśmy się, żeby mimo zaistniałej sytuacji, te święta zostały wykorzystane w stu procentach.
Moje oczy były wilgotne, jeszcze moment, a na pewno wybuchłabym płaczem.
-Mamo, potrzebujesz jeszcze mojej pomocy ? -wydukałam.
-Nie, wszystko jest już gotowe. -uśmiechnęła się ciepło i przechodząc obok mnie, musnęła dłonią moje ramię.
-Mogłabym wyjść ? Wrócę przed kolacją...
-Pewnie, idź. Tylko, skarbie, uważaj na siebie, dobrze ?
Zgodziłam się. Szybko założyłam kurtkę i buty, po czym wręcz wybiegłam z domu. Sama nie do końca wiedziałam, dokąd chcę iść. Najpierw poszłam na rynek. Na sklepowych wystawach wisiały bombki, stały świece oraz pięknie przyozdobione choinki. Po ulicach ludzie chodzili całymi familiami. Każdy gdzieś się spieszył, aby do wieczora wszystko dopiąć na ostatni guzik.  Zamiast stukotu oficerek, na każdym kroku można było usłyszeć świąteczne życzenia. To był naprawdę magiczny czas. Kobiety prowadzące stoiska w centrum miasta, zaczęły zwijać stragany. Oznaczało to, że kolacja zbliża się wielkimi krokami. Zatrzymałam się przy jednym z nich. Sprzedawano tam kwiaty i znicze. Kupiłam kilka światełek i bukiet chryzantem. Zaniosłam je na opustoszały cmentarz i położyłam na grobie Cioci. Jedną ze świec zapaliłam dla niej i jej męża, drugą dla rodziców, trzecią ofiarowałam dziadkom, a czwartą... Poświęciłam ją za wszystkich moich bliskich, którzy oddali życie podczas wojny.
-Powinnam być z wami, a nie tu, zupełnie sama... -wyszeptałam, przyklękając przy grobie. W moich oczach zbierały się łzy, które już po chwili obmywały zmarznięte policzki. -Gdyby nie ja, pewnie wszyscy właśnie siedzielibyście przy stole, w Niemczech albo Stanach,i dzielilibyście się opłatkiem. A teraz ? Nawet nie wiem czy mnie słyszycie… -zgrabiałą dłonią poprawiłam czapkę. Zaczął padać śnieg, który momentalnie przykrył świat wokół mnie. -To ja powinnam zginąć, nie Marcela. Nie pociągnęłoby to tego śmiertelnego łańcuszka.
W dłoniach obracałam skalpel, który ukradłam Jackowi. Pobłyskiwał w świetle zniczy, zachęcając mnie do użycia go. Nieumyślnie skaleczyłam skórę w kilku miejscach, a krew sącząca się z ran, utworzyła na śniegu flagę nieistniejącego już państwa. Co rusz zerkałam to na niego, to na przebijające się przez cienką i bladą powłokę żyły. Miałam ochotę przerwać tunele, przez które płynęły strużki życiodajnej krwi. Szybko otrząsnęłam się z tych myśli, zdając sobie sprawę z  problemów, które mogłabym stworzyć doktorstwu. Jak wytłumaczyliby młodą samobójczynię ? Przecież i tak uznanoby ich za winnych mojej śmierci.
Zmarzałam na tyle, że krople powstałe na kosmykach moich włosów zmieniły się w kryształki lodu. Nadszedł czas na zmianę miejsca. Powoli wstałam i pustymi ulicami dostałam się do centrum, a następnie do pobliskiego kościoła. On także był prawie pusty. W ostatniej ławce siedziała jakaś kobieta. Ubrana była w poszarpaną jesionkę oraz odklejone buty. Usiadłam blisko ołtarza i przeżegnałam się. Owa Pani podeszła do mnie i usiadła zaraz obok. Miała bladą, pomarszczoną cerę, duże, niebieskie oczy i siwe włosy.
-Jest Wigilia, a Ty jesteś tu sama, dlaczego ? -zapytała nieśmiało.
-A gdzie powinnam być według Pani ? -odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
-Z wszystkimi tymi, którzy Cię kochają.
-Przecież oni już dawno nie żyją. -wyszeptałam smętnie.
Kiedy spojrzałam na zajmowane przez nią miejsce, nikogo już tam nie było. Szybko rozejrzałam się po kościele, jednak znów był pusty. Poczułam się nieco nieswojo.
-Cały czas żyjemy. W Twoich myślach, sercu i wspomnieniach. -usłyszałam głos, który wydobywał się z głównej nawy. Był ciepły i tak znajomy...  -Klareńko...
-Mama ? -wyszeptałam jakby do, samej siebie, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. -Mamusiu... -powtórzyłam zaciskając wargi. Przecież to było niemożliwe, ale wiem, że była, chociaż jej nie widziałam. Musiała być - nikt nie znał mojego prawdziwego imienia. A może tylko mi się wydawało ? Może po prostu chciałam, żeby była tu, ze mną ?  Znowu zaczęłam płakać. Byłam tak koszmarnie słaba... Zachowywałam się dokładnie jak małe dziecko, które nie potrafi pływać, a zostało rzucone na sam środek oceanu. Woda odcina mu dopływ tlenu, ogranicza ruchy i napawa strachem. Chce krzyczeć, ale żywioł odebrał mu tą możliwość. Tak samo było ze mną. Cały czas w głębi mnie gromadził się strach i żal, ustrój ograniczał moje życie, a rodziny, która była moim powietrzem, pozbawiono mnie już dawno. Zamknęłam oczy, próbując się uspokoić. Usłyszałam kroki, ale strach nie pozwalał mi obejrzeć się za siebie. Ktoś objął mnie i przegarnął włosy.
-Adunia ? Kochanie… -tak, to była ona. Postać, która ratowała mnie z najgorszych tarapatów.
-Pani Marysiu… -wykrztusiłam i przywarłam do jej ciała. Potrzebowałam dotyku jak nigdy. Chciałam znów poczuć, że jest obok mnie ktoś, na kim mogę polegać. Ktoś, kto troszczy się o mnie.
-Ćśśś… Już dobrze, szukaliśmy Cię. -pocałowała czubek moje głowy, dając mi tym samym złudne poczucie bezpieczeństwa.
-Przepraszam. -przytuliłam ją mocniej, mimo nieustającego płaczu.
-Chodźmy do domu, wszyscy już czekają. -po dłuższej chwili wstałyśmy i wyszłyśmy z kościoła.
Na zewnątrz stał Jacek, który nie miał odwagi zastać mnie w takim stanie. Położył dłoń na moim ramieniu i uśmiechnął się nieśmiało. Przez całą drogę nie odezwaliśmy się ani słowem. Towarzyszyły nam tylko gesty, spojrzenia, dotyki. Zatrzymałam się przed drzwiami domu. Dzieci doktorstwa nigdy nie przeżyły tego co ja, na pewno miały mnie za osobę upośledzoną psychicznie. Bo kto normalny znika z domu w śnieżycę ? Do tego w wigilię Bożego Narodzenia…Obejrzałam się na panią Marysię. Gestem, dała mi do zrozumienia, że mam wejść. Drzwi skrzypnęły, a w korytarzu prawie natychmiast pojawiła się Julia.
-Boże, gdzieś Ty się podziewała ? -przytuliła rumiany policzek do mojej zmarzniętej twarzy. -Pozwoliłam sobie dokończyć kolację i nakryć do stołu, wszystko już czeka, chodźcie.
Dziewczyna pomogła mi się rozebrać i usadziła między sobą, a moją nową mamą. Ubrana w elegancką sukienkę, którą narzeczona Michała przywiozła mi z Anglii, czekałam na rozwój wydarzeń. Każdy dom miał swoją tradycję, a ta krakowska, miała być dla mnie czymś zupełnie nowym.
Początkowo pomodliliśmy się w intencji ludzi, którzy odeszli od nas w tym roku, następnie podziękowaliśmy Bogu za możliwość spożycia tej wieczerzy w takim, a nie innym gronie. W końcu Jacek wstał i jako głowa rodziny, powiedział od siebie kilka słów.
-Na pewno chcielibyśmy, aby te święta wyglądały inaczej. Tak, jakby tej wojny nigdy nie było. Niestety, jako jednostki nie jesteśmy w stanie zmienić tej sytuacji, więc musimy przyjąć ją dokładnie taką, jaką jest. Ponieważ po raz pierwszy spędzamy te święta w takim gronie, chciałbym oświadczyć, że zarówno Julia, jak i Adrianna oficjalnie zostały wcielone do rodziny Tłuchowskich. -z nieszczerą radością, zaczęliśmy bić brawo. Tata zerknął na Magdę. -Czy się to komuś podoba czy nie, jako rodzina mamy się wspierać. Życzę wam zdrowych, wesołych świąt w tak doborowym towarzystwie przez kolejne dziesiątki lat.
Wrzawa podniosła się. Rozpoczęło się osobiste składanie życzeń, dzielenie opłatkiem, a następnie wieczerza i rozmowy przy stole.
Było jak nigdy. Kiedy żyła Mama wszystkie święta były wyprawiane Berlinie. Panowała cisza, rozpraszana jedynie dźwiękiem kolęd.  Nikt nie miał prawa się odezwać - kolacja była nienaruszalną tradycją, która musiała być spożywana w bezwzględnej ciszy. 25 grudnia jechaliśmy do Warszawy, do dziadków, u których już od kilku dni przebywała ciocia i Julian.
Kiedy Mama odeszła, a ja zostałam odesłana do Gabrysi, było podobnie. Siedzieliśmy przy stole tylko we troje, ponieważ już po kilku latach dziadkowe zmarli. Ciocia przez cały wieczór miała oczy pełne łez. Wydaje mi się, że myślała wtedy tak samo jak ja, o ludziach, którzy odeszli do lepszego świata, zostawiając głębokie rany w sercach żywych.Zawsze śpiewaliśmy kolędy. Ciocia pięknie grała na fortepianie. W końcu nauczyła i mnie, dlatego pod koniec mojego pobytu w jej domu, razem siadałyśmy do instrumentu.
W Auschwitz nie było świąt. Chyba, że uznamy stan upojenia alkoholowego strażników, jako zwiastun Bożego Narodzenia. Tego dnia ich serca miękły. Zdawali sobie sprawę z tego, czego się dopuścili, jednak nie zamierzali rekompensować tego w żaden sposób. Topili poczucie winy w wódce, przez co stawali się jeszcze bardziej agresywni. Pod ich nieobecność, wszystkie więźniarki dzieliły się między sobą chlebem. Była to jedyna możliwość uczczenia przyjścia Jezusa na świat. Przyjścia Zbawiciela, na ten okrutny i bezlitosny świat…
-Madziu, zaczniesz ? -Maria uśmiechnęła się do córki, a ta popatrzyła na nią jakby ze wstrętem.
-Wiesz, że nie cierpię tego robić. Teraz śpiewam tylko w teatrze i to mi wystarczy.
Julia spojrzała na mnie ze zdezorientowaniem. Wzrokiem wskazała na pianino i znacząco uniosła brew. Zgodziłam się. Zasiadłam na stołku i musnęłam klawisze. Tak dawno nie czułam tej lodowatej powierzchni pod opuszkami. Wraz z tym przyjemnym chłodem wracały wszystkie uczucia, wspomnienia, emocje. Każdy kontakt ciało-klawisz był dla mnie ucieczką w co raz to inną przestrzeń - czasem lepszą, a niekiedy gorszą.
Julia usiadła obok mnie i objęła ramieniem moje ciało. Po chwili podeszła do nas Pani doktor, która zgodnie z akompaniamentem, zaczęła śpiewać „Lulajże Jezuniu”.
-Lulajże Jezuniu, moja perełko...-dobrotliwie zerknęła na córkę. -Lulajże Jezuniu...
-Me pieścidełko. -dokończył Jacek, który podszedł do żony, objął ją w talii i pocałował w policzek. Podobała mi się ich miłość – była bezwarunkowa. Doskonale wiedziałam, że są w stanie skoczyć za sobą w ogień.
Już po chwili cała reszta, z wyjątkiem Magdy, była obok nas. Dziewczyna także się złamała. Roześmiana narzuciła kolejną kolędę. Cały dom rozbrzmiewał słowami utworu „Dzisiaj w Betlejem”. Wszystko co złe odeszło w niepamięć, teraz miało być już tylko lepiej.
Słyszycie ? L E P I E J.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Serdecznie zapraszam do komentowania, nawet jeśli ma być to krytyka. Każdą wskazówkę, poprawkę biorę sobie do serca, co pozwala być co raz lepszą w tym, czym się zajmuję. Ty także możesz mi pomóc.